Run Race Team



Jak zdobyłam smoka

 

Share

18-go maja przebiegłam swój trzeci maraton, pierwszy poza Warszawą, bo w Krakowie. Ale zanim to się stało, niepewna sytuacja pogodowa zostawiała wiele niewiadomych. Na Wiśle podnosił się poziom wody. Kulminacja spodziewana na 17-go. Fragment trasy maratonu miał prowadzić bulwarem. Niestety został zalany, więc na dzień przed startem wprowadzono modyfikację, która jak się okazało finalnie wydłużyła maraton o ok.400 metrów, no i oczywiście trasa nie miała atestu. Lało jeszcze dzień przed, ale obudził mnie słoneczny poranek – ku mojemu niezadowoleniu, bo wolę mróz od upału.

 Start, meta i całe miasteczko głównego biegu umiejscowione były na Starym Rynku. Cudna sceneria, niezbyt dużo kibiców, depozyt, szatnie, toalety – wszystko blisko! – bez zbędnego krążenia jak po Narodowym, gdy zablokowano przejścia i musiałam iść okrężną drogą do właściwej bramy.

No i ruszyliśmy. 2 pętle + zbieg/wbieg na rynek. Pierwsza pętla bardzo krajoznawcza. Widoki, nowa perspektywa. Wodopoje co ok.2,5km! Dla mnie jak znalazł! Troszkę podbiegów i zbiegów, masa zakrętów – aż mój wbudowany w głowę kompas momentami się gubił ;) Przyczepiłam się do grupki z balonami na 4:15. Śmieszni byli ci pacemakerzy. Oprócz trzymania tempa, utrzymywali dobre nastroje grupy i wysoką motywację. Na 19-tym kilometrze z prędkością pocisku zdublował nas Kenijczyk. Po połówce spadł rzęsisty deszcz, było rześko i przyjemnie. Tego było mi trzeba. Nawet nie czułam górek, nie czułam bólu, do momentu… gdy druga pętla przestała być taka super ciekawa, bo już raz przebiegnięta… i gdy po 35km doświadczyłam mojej pierwszej w życiu ściany lub może jej namiastki (nie jestem pewna, nie mam porównania). Przez prawie kilometr marszu zbierałam się do ponownego poderwania do biegu. Do tego jeszcze wyszło słońce i zaczęło prażyć. Tak, to wszystko wina słońca! Straciłam z oczu moje baloniki, ale cyferki na zegarku nadal dawały nadzieję na przyzwoity wynik, więc się ogarnęłam i zaprogramowałam na myślenie „lewa, prawa, lewa, prawa”, byle się nie rozpraszać, byle do przodu i poszło.

Ostatni kilometr był pod górę i częściowo po nierównej kostce. Ale to już nie miało znaczenia, atmosfera miejsca zrobiła swoje, naładowała energią na końcówkę. Kibiców kilkakrotnie przybyło od poranka. Kraków zauroczył mnie dawno temu od pierwszego wejrzenia. Jednak jeszcze piękniejszy się wydaje, gdy nie muszę się przeciskać wśród turystów, tylko biegnę środkiem ul. Grodzkiej witana z entuzjazmem przez tłumy.

Dostałam przecudny medal ze smokiem kończąc z czasem 4:17:31. Nowa życiówka! Szkoda tylko, że nie było atestu i szkoda, że 400m więcej, bo pewnie zmieściłabym się w 4:14:59.

 

.